czwartek, 30 grudnia 2021

Drugi

 Monachium, 24.12.2021 r.


    To był najgorszy czas w roku. Magia świąt ulotniła się wraz z odejściem Jonasa i Elsi. Nic już nie było takie same. Życzenia stały się wymuszone, uśmiechy sztuczne. Stos piętrzących się pod choinką prezentów dawał fałszywy obraz. To była iluzja, a nie życie. Grałam, by zadowolić rodziców. To nie była ich wina. Starali się jak mogli, by mi pomóc. Okazywali wsparcie, nie wtrącali się, pozwolili, abym sama oswoiła się z tą tragedią. Byłam im wdzięczna. Nie potępiali mnie, trwali przy mnie i motywowali do walki o przetrwanie. Przetrwałam, ale dość często myślałam poddaniu się. O rezygnacji. O innym, być może łatwiejszym i spokojniejszym życiu. O wyjeździe. Do innego miasta, a może nawet do innego kraju. Tutaj wszystko przypominało mi o utraconej szansie na szczęście. Przypominało również o tym, o którym pragnęłam zapomnieć. O tym, którego chciałam wymazać z pamięci. Wyrzucić z głowy. Pragnęłam pozbyć się złudzenia. Nie czułam już jego zdradzieckich pocałunków, ani brudnego dotyku, który kładł się na mnie. Żywa choinka zrzuciła igły. Pachniała, ale czy był to zapach świątecznej atmosfery, czy wkradającego się we wszystkie kąty gnicia? Lampki migały psotnie. Odbijały się w moich oczach. Wspomnienia wypływały na wierzch. Potłuczone bombki, gwiazda bez jednego ramienia, podarty łańcuch, głośny, szczery śmiech, piosenki puszczane z naszej playlisty. Ogień trzaskał w kominku. Iskry syczały, dawały ciepło. Ale ja czułam lód. Bo już nie było wielkich, trochę tandetnych i kiczowatych swetrów w renifery. Nie było ciepłej czekolady 
z piankami i bitą śmietaną. Nie było świątecznych kubów i ciasnych objęć. Nie było włochatych, wysokich skarpet. Nie było ozdobnych poszewek na poduszki. Były tylko te sztuczne lampki. I trawiący wszystko ogień. Wystarczyła chwila nieuwagi. A jeśli by się rozprzestrzenił? Czy zdołałabym się uratować? Czy pozwoliłabym mu, aby swoim językiem pochłonął wszystko, co jeszcze w jakimś stopniu było dla mnie ważne? Dom rodzinny był ważny. Był filarem, opoką, fundamentem. Był jak silne ramiona taty, które oplatały mnie, gdy siedziałam mu na kolanach, a on czytał mi bajki. Był jak pobrudzone mąką ręce mamy, kiedy robiłyśmy razem pierniki. Był jak słodki lukier. Czy jeszcze kiedyś zaznam szczęścia? Czy założę własną rodzinę? Czy będę potrafiła cieszyć się śniegiem, prezentami, dekorowaniem choinki? To wydawało się być niemożliwe. Nie zasłużyłam sobie na taki rarytas. W końcu byłam potępiona. Najbardziej przez samą siebie.
Laila, pomożesz mi? – wtrąciła mama. Oderwałam się od skubania nitki, która zwisała smętnie z eleganckiej bluzki i ruszyłam za rodzicielką do kuchni. Tata dokładał drwa do kominka. – Zaniesiesz grzane wino na stół? – Zapytała.
Tak – odparłam. Wypolerowane talerze, lśniące sztućce, niepogięte serwetki. Kolacja wigilijna. Salaterki z sałatką kartoflaną, półmiski pieczonych kiełbasek. Tradycja. Jedliśmy, rozmawiając i popijając rozgrzewający alkohol. Trzy krzesła. Ani jednego więcej. Ani jednego dziecięcego krzesełka. Brak czułych pocałunków, brak gaworzenia, brak porozrzucanych zabawek, o które potykalibyśmy się odchodząc od stołu. Czas mijał. Tata robił się senny, najedzony klepał się po brzuchu. Wiedział, co zrobić, bym choć na trochę się uśmiechnęła. Prawdziwie. Ucałowałam go.
Kochanie… – mama poklepała mnie po policzkach, kiedy nakładałam na siebie płaszcz. – Uważaj na siebie, dobrze? I wpadnij jutro. Nie możesz być sama w Boże Narodzenie – Oznajmiła.
Wiem, mamo – odparłam. Owinęłam się grubym szalikiem. – Do zobaczenia – Pochyliłam się dając jej całusa. Wspięła się na palce, by dotknąć mojego czoła. Zamrugałam powiekami chcąc odgonić łzy.
Nie powstrzymuj ich. One… Dają niejakie oczyszczenie, nie sądzisz? – spytała. Widziałam jej zaszklone spojrzenie.
Chyba masz rację – pociągnęłam nosem. Wyszłam w ciemną noc.


    Wieczór wigilijny był mroźny. Płatki śniegu wirowały wokół mnie. Ubity śnieg skrzypiał pod moimi nogami, gdy pokonywałam kolejne kroki. Powinnam znienawidzić zimę, ale nie potrafiłam. Dalej była moją ulubioną porą roku, bez względu na okoliczności. Lubiłam patrzeć na udekorowane domy oraz ogrodzenia. Światełka, podświetlane renifery… To przypominało o beztroskim dzieciństwie. O latach bez problemów, trosk 
i zmartwień. Przypominało o jeżdżeniu autobusem. Z Jonasem, na lodowisko. Pokazywaliśmy sobie wtedy domy i zgadywaliśmy, kto wpadł na taki pomysł urządzenia swojego gospodarstwa. Zaśmiałam się cicho. Sama z siebie, po raz pierwszy, od bardzo dawna. Zastanawiałam się, czy jeszcze kiedykolwiek się na to odważę. Może powoli się przełamywałam. Może… Może przestanę katować się myślami, że nie mogę tego robić, bo w ten sposób zapominam, o tym co zrobiłam. To wydarzenie zostanie ze mną na wieki. Zabiorę je ze sobą do grobu. Furtka była otwarta. Tutaj nie było ciemno. Zignorowałam anioła, przeszłam obok niego, jakby nie istniał. Powinien przestać mnie straszyć. Zalegający na gołych gałęziach śnieg dawał jasność, znicze oświetlały drogę. Zmiotłam dłonią puch, usiadłam na ławeczce. Nic się nie zmieniło. Oni dalej tutaj byli. Uśpieni. Być może czujni. Byli razem. Cmentarz… Tutaj czas naprawdę zamierał. Była martwa i głucha cisza uderzająca do głowy. Każdy najdrobniejszy szelest sprawiał, że się wzdrygałam i czułam przebiegającą po ciele gęsią skórkę. Nie bałam się, ale byłam niepewna. Moje myśli nieustanie krążyły wokół Elsi i Jonasa. Zakopanych pod ziemią. Musiało być im zimno. Dlaczego byłam taka nierozważna? Znicz, który zostawił tutaj ostatnim razem wciąż się palił. Najjaśniej. Po co tu przyszedł? Co chciał mi udowodnić? Interesował się moim życiem? Ale po co? Ja przestałam. Nie byłam ciekawa. To co między nami zaszło było błędem. Wielkim, nieodwracalnym błędem, który pociągnął za sobą późniejsze wydarzenia. Dlaczego pchałam się w jego ramiona, choć kochałam Jonasa? Dlaczego przez ten ułamek sekundy w ogóle pozwoliłam sobie na myślenie, że poczułam to samo do niego? Nie mogłam ich kochać równocześnie. To była krótka fascynacja. On mnie fascynował. Byłam taka głupia. Pjongczang. Punkt zwrotny. Punkt zapalny. Kiedy wracałam do pokoju pustym korytarzem byłam skażona. Jego ustami, jego ciałem, jego zapachem. Jonas spał, oddychał, nieświadomy, spokojny. Ja wyszłam na balkon. Trzęsłam się. I płakałam. Rozsypałam się. Wydarzenia z dwa tysiące osiemnastego roku zaczęły mnie bombardować. Olimpiada. Emocje. Sukces. Lodowisko, łyżwy. Skocznia, narty. Złote medale. Gratulacje. Andreas.


*


Oberstdorf, 28.12.2021 r.

     – Andreas, skup się do cholery, bo Igrzyska będziesz oglądał przed telewizorem! – głośny ryk trenera poniósł się po sali treningowej. Zacisnąłem zęby poprawiając pozycję. Ten sezon był dziwny. Dobre skoki mieszały się z tymi beznadziejnymi. Dobre lokaty przeplatane były miejscami poza czołową trzydziestką. Musiałem wziąć się w garść. Musiałem pokazać, udowodnić, że jeszcze jestem w stanie powrócić na szczyt. Silniejszy, dojrzalszy, bogatszy w życiowe doświadczenie. Życie… Pokopało mnie milion razy. Grałem, udawałem, wracałem, przepadałem.
Andreas, co się z tobą dzieje?! – warknął asystent trenera. Niegdyś mój najlepszy przyjaciel. Wszystko spieprzyłem.
Nic! – krzyknąłem. – Staram się, nie widać?!
Musisz starać się bardziej! Frustracja bije od ciebie na kilometr. Chcesz być w kadrze na zbliżającą się Olimpiadę? Musisz pokazać, że zasługujesz na to miejsce! – zagrzmiał.
Przewróciłem oczami. Bawił się w psychologa, sprzedawał tanie bzdury. Nic nie wiedział. To była moja wina. Mogłem powiedzieć mu o wszystkim, gdy pytał. Gdy jeszcze byliśmy blisko. Kiedy jeszcze sobie ufaliśmy. Zaprzepaściłem nasze relacje. Żałowałem tego. Cholernie tego żałowałem. Dokończyłem trening, przybiłem piątkę z kolegami. Każdy z nas zmagał się z innym rodzajem presji. Wracaliśmy po ciężkich kontuzjach, dążyliśmy do perfekcji. Ta cecha była w nas zakorzeniona. Od małego. Odkąd zdecydowaliśmy się na taką ścieżkę kariery. Opuściłem budynek z duszą na ramieniu. Westchnąłem, wypuściłem z ust mroźne powietrze. Oparłem się o niewygodną ścianę i przymknąłem powieki. To było zbyt trudne. Chciałem, pragnąłem powrócić na sam szczyt, ale prowadząca do niego droga była powywijana. Zdawałem sobie sprawę ze swojej pozycji. Na ten moment nie miałem szans na Pekin. Co musiałem zrobić? Dawałem z siebie wszystko. Trenowałem, wylewałem z siebie hektolitry potu. Konkursy. Przejazdy. Odpowiednia pozycja najazdowa. Sylwetka w locie. Telemark. Wyrzeczenia, złość, agresja. Otworzyłem oczy.
Za jakie grzechy? – mruknąłem widząc zbliżającą się postać.
Andreas, porozmawiaj ze mną – pewny głos Wanka odrobinę mną wstrząsnął. Może to był ten moment. Nie, było za późno.
Nie mamy o czym – uciąłem. Próbowałem go zbyć, wyminąć. Złapał mnie za ramię. – Zostaw! – Szarpnąłem się.
Nie poznaję cię. Ani trochę cię nie poznaję. Zmieniłeś się. Od Igrzysk w Korei nie jesteś sobą! – wybuchnął. Może on też pragnął zrzucić z siebie ciężar.
Nie mam pojęcia, o czym mówisz – oczywiście, że miałem, ale musiałem jakoś wybrnąć. Ubiegła Olimpiada mnie zniszczyła.
Andreas… Byłeś w gazie, nie oszukujmy się. Później… Coś musiało się stać. Coś, co odbiło się na twojej psychice. Straciłeś miejsce na podium w klasyfikacji generalnej, posypałeś się. Starałeś się wrócić. Udało ci się. Jednak… Kontuzje, zakończenie związku, wycofanie się z zawodów w poprzednim sezonie. Teraz znów walczysz, ale coś cię blokuje. Czy to zbliżające się Igrzyska tak negatywnie na ciebie wpływają? Boisz się, że nie wywalczysz miejsca? – zadana przez niego ilość pytań mnie przybiła. Miał stuprocentową rację. Byłem głupi i słaby. Chciwy. Pragnąłem kogoś, z kim po prostu nie mogłem być. Gardziłem sobą i swoimi myślami. Chciałem jej odebrać to szczęście, by była szczęśliwa ze mną. Jej tragedia stała się moją tragedią, choć nie miałem do tego prawa. Do niej też nie. Dlaczego wtedy jej nie powstrzymałem? Dlaczego nie powstrzymałem siebie? Żyłem z poczuciem winy, bo wiedziałem, jak ta zdrada na nią wpłynęła. A wypadek… Nie byłem za niego odpowiedzialny, ale czułem inaczej. Nie chciała mnie znać. A ja chciałem być przy niej. Odwiedzałem ten nieszczęsny grób. Przepraszałem. I nawet przez moment nie wyobrażałem sobie tego, co ona musi przeżywać. Widziałem ją ostatnio. Chciałem pozostać niezauważony. Nie wiem, czy mi się udało. Nienawidziła mnie. I miała do tego prawo. Laila.
Wank, odczep się ode mnie – poirytowany odwróciłem się od byłego przyjaciela.
Chciałem ci tylko pomóc – usłyszałem jego głos za plecami. Wyminął mnie. Nie wyciągnąłem ręki na zgodę. Stchórzyłem. A później nie awansowałem do konkursu. Byłem pokonany. 



***


Witam!

Coś ruszyło do przodu ^^




Kochane, dużo radości, szczęścia i weny w Nowym Roku!!! 💛🎉🎆

Pozdrawiam ;*

piątek, 17 grudnia 2021

Pierwszy

 Monachium, grudzień 2021 r.

    W życiu wszystko się zmieniało. Nic nie było stałe, nic nie stanowiło trwałego punktu odniesienia. Budziliśmy się rano, jedliśmy, piliśmy, chodziliśmy spać po to, by jakoś egzystować. A jeśli ktoś tego nie chciał? Byłam idealnym przykładem. Moje życie prawie dwa lata temu legło w gruzach. Pokruszyło się jak szkło, posypało jak domek z kart. Od tego czasu nie doszłam do siebie, nie mogłam. Zniszczyłam pięknie zapowiadającą się przyszłość. Zrujnowałam siebie. Czułam do siebie obrzydzenie. Nie mogłam na siebie patrzeć. Po tragedii, która mnie spotkała prawie oszalałam. Próbowałam się zabić. Zasłaniałam lustra, bo nie byłam w stanie patrzeć na swoją zdradziecką twarz. Byłam wrakiem, byłam ruiną. Tonęłam we wspomnieniach. Te złe wysuwały się na pierwszy plan. Chciałam je od siebie odpędzić, odepchnąć w najdalszy kąt, by kurz zaległ na nich na dobre. Nie chciałam do nich wracać. Chciałam je z siebie wyrwać, zniszczyć, podeptać. Chciałam odzyskać spokój. Wiedziałam, że to niemożliwe. Za bardzo nas skrzywdziłam. Nic nie sprawiało mi radości. Odcięłam się od świata, od ludzi, od mediów. Pragnęłam być sama z poczuciem winy, które z każdym kolejnym dniem przybierało na sile, próbowało się przedostać, pragnęło opowiedzieć, co zrobiłam. To nie ja prowadziłam ten samochód, ale czułam zupełnie inaczej. Miałam krew na rękach. Nie dałam rady jej z siebie zmyć… Tamten wieczór we mnie wsiąknął. Wiedziałam, że nigdy nie pozbędę się tego swądu, zapachu, widoku, odgłosów… Skazałam się na wieczne potępienie. Na nic innego nie zasługiwałam. Byłam potworem w ludzkiej skórze. Byłam bestią niezasługującą na szczęśliwe zakończenie. Byłam przeklęta. Być może już na wieki. Zacisnęłam mocno zęby i powieki. Ból. Rozpacz. Niezagojone rany. Musiałam stawić czoła nadchodzącemu dniowi. Musiałam. To był trudny proces. Zaczynał i kończył się tak samo. Beznadzieja. Nicość. Brak nadziei. Mrok. Ciemność. I demony czyhające, by złapać mnie w swoje szpony. I by mnie ukarać.


    Pchnęłam ciężką furtkę i przeszłam przez wysoką bramę. Wyłaniający się posąg anioła zdawał się ze mnie szydzić. On był nieskazitelny, ja byłam brudna. Mówił mi, że tutaj nie pasuję, że nie mogę tu być, by opłakiwać zmarłych. Bałam się go. Przekazywał mi jasne instrukcje. Moje miejsce było w piekle, a nie w niebie. Powstrzymałam łzy. Musiałam dać sobie radę. Podniosłam głowę, wyprostowałam sylwetkę, przyspieszyłam kroku. Wcisnęłam dłonie do kieszeni czarnego płaszcza. Dawał ciepło, lecz ja byłam zamarznięta na kość. Codziennie pokonywałam tę samą drogę. Pod górę, w prawo, potem wreszcie w lewo. Stukot moich obcasów odbijał się od zimnego chodnika. Wolałam tę dróżkę przed modernizacją. Wolałam czuć szeleszczący pod stopami żwir. Wolałam… Zakuło mnie 
w piersi. Ten widok był mną. Stał się częścią mnie, wrósł we mnie, oplótł mnie jak suche, trzaskające gałęzie. Wbijał we mnie igiełki, przebijał płuca, bo nie mogłam oddychać. Widziałam to każdego cholernego dnia, ale bolało. Bolało bez przerwy, bolało nieustannie. Usiadłam na chyboczącej się, drewnianej ławeczce. Wyciągnęłam dłonie z kieszeni, złożyłam je do modlitwy. Miałam do tego prawo, skoro ich zabiłam? Łzy popłynęły, zanim zdołałam je powstrzymać. Płynęły gorące, szczere, winne. Oskarżały mnie. Lśniący marmur ze mnie drwił. Biały anioł ochraniał skrzydłem małą tabliczkę. Elsi Langer. Bo tak właśnie miała się nazywać. Jonas Langer. Bo tak właśnie się nazywał. Złote litery wywijały się ku górze, splatały się ze sobą, jakby chciały mi pokazać, że oni są teraz razem. Tata z córką. Tata opiekujący się córką. Tata trzymający córkę za rękę. Tata pokazujący jej świat z innej perspektywy. Bo przecież miała żyć. Miała oddychać. Miała popełniać błędy. Miała się zakochać. Miała istnieć. Tak jak my. Tak jak rodzina. Dzień pogrzebu pamiętałam, jak przez mgłę. Nic do mnie nie docierało. Byłam na lekach. Nie umiałam wyjść z samochodu. Rodzice musieli mnie trzymać, bym nie upadła. Czułam na sobie spojrzenia innych. Współczuły mi. Oni nie potrafili zrozumieć, z jaką tragedią się zmagam. Siedziałam jak zahipnotyzowana. Nie słuchałam kazania. Słowa odbijały się ode mnie. Mój mózg rejestrował tylko niektóre fakty. To był pogrzeb mojego narzeczonego i mojej córeczki. To ich trumny widziałam. Małą i dużą. To za ich trumnami szłam. Pokonana przez życie. Późniejsze dni zlepiły się w jeden. Nie wychodziłam z łóżka. Nie jadłam. Nie piłam. Brałam leki. Schudłam. Nie dbałam o siebie. Krzywdziłam się. Coś drgnęło. Zaczęłam wstawać i stawiać pierwsze kroki, jakbym dopiero nauczyła się chodzić. Wzięłam prysznic. Umyłam głowę, zrobiłam makijaż. Chodziłam na terapie. Musiałam się obudzić. Musiałam wywiązać się z obietnicy złożonej Jonasowi przed śmiercią. Miałam walczyć o nasze marzenia. Miałam wygrać.
Przepraszam – wyszeptałam. – Przepraszam, Jonas. Za to, że cię oszukiwałam. Za to, że cię zdradziłam. Za to, że przez ułamek sekundy wydawało mi się, że pokochałam kogoś innego. Naprawdę wierzyłam, że sobie poradzimy. Udawałam przed tobą, przed sobą, przed światem. Chciałam być lepsza. I tak się stało. Nie potrafiłam cofnąć tego, co zrobiłam, ale żałowałam. Wiem, że to nic nie zmienia, ale chciałabym, żebyś był tego świadom. Naprawdę cię kochałam… – Mówiłam w transie. Jonas wiedział to wszystko, ale znów potrzebowałam się oczyścić. – Nadal śpię na jednej połowie łóżka. Nadal nie wyrzuciłam twojej szczoteczki do zębów. Twoje perfumy ciągle stoją na środkowej półce obok dziecięcego żelu do mycia. Brakuje mi ciebie. Tęsknię za tobą i za twoim poczuciem humoru. Tęsknię za bezpieczeństwem, które przy tobie odczuwałam. Tęsknię za twoimi ramionami, za ciepłym uśmiechem, za roziskrzonymi oczami, za lekkim, drapiącym mnie zarostem. Brakuje mi naszych wspólnych treningów, podnoszeń i spirali śmierci. Brakuje mi naszych wygłupów… Tak okropnie żałuję, Jonas. Tak okropnie cię przepraszam… – Wydyszałam ścierając łzy. – Elsi… – Wyjąkałam. – Chciałabym wziąć cię w ramiona. Chciałabym usłyszeć twój płacz. Chciałabym cię ucałować. Chwycić za rączkę, która utonęłaby w mojej. Chciałabym wstawać do ciebie w nocy, śpiewać ci kołysanki, lulać cię, zmieniać ci pieluchy. Chciałabym cię karmić. Chciałabym słyszeć twoje gaworzenie, chciałabym widzieć twoje pierwsze kroki i to, jak próbujesz sama jeść. Chciałabym poprowadzić cię przez świat, nauczyć cię być dobrym człowiekiem. Tak strasznie cię przepraszam. Przepraszam was. Wybaczcie mi… – Podniosłam się z niewygodnej ławki. Spojrzałam w niebo. Ulewa zaatakowała znienacka. Zmazała moje łzy. Zamarłam widząc przemykającą i zakapturzoną postać. Przymknęłam powieki. Kiedy je otworzyłam dostrzegłam palący się znicz. To był on. Odwróciłam się napięcie. Uciekłam. Nie miał prawa się tutaj pokazywać. Nie miał prawa brukać tego miejsca…

    Wysiadłam z autobusu i przebiegłam na drugą stronę ulicy. Zrzuciłam kaptur osłaniający mnie przed pogodą. Deszcz zamienił się w śnieg. Wirujące płatki opadły na moją sportową kurtkę. Poprawiłam zsuwającą mi się z ramienia ciężką torbę. Otworzyłam drzwi. Olympia Eishalle przywitało mnie ciszą. W końcu mogłam odetchnąć pełną piersią. Byłam w domu. Jazda na łyżwach była moją jedyną radością. Dziwiłam się, że potrafiłam ją w sobie odnaleźć. Zrobiłam to dla Jonasa. Zawiodłam go na płaszczyźnie życiowej, nie mogłam tego uczynić na tej drugiej. Byliśmy sportowcami. Byliśmy partnerami. Powrót na lodowisko nie był usłany różami. Musiałam się przekwalifikować. Jazda solistów znacznie różniła się od łyżwiarstwa sportowego. Tutaj byłam sama. Byłam zdana tylko i wyłącznie na siebie. Na muzykę. I na swoje ruchy. Miałam ogromne problemy. Nie umiałam zawiązać łyżew. Musiałam trzymać się bandy, by nie upaść. Nasz trener ze mną został. Zmienił plan. Uczył mnie wszystkiego od nowa. Trzymał za rękę. Pokazywał mi sztuczki i podskoki. Tutaj nie było podnoszeń twistowych. Nie było skoków równoległych i wyrzucanych. Nie było spirali śmierci, której perfekcyjne wykonanie przyniosło nam upragniony złoty medal olimpijski. W mojej nowej rzeczywistości były odbicia od tafli lodu z wykorzystaniem ząbków łyżwy. Tutaj istniał toe loop, flip i lutz. Skoki krawędziowe były czarną magią. Wyskoki z krawędzi były moją zmorą. Podwójny axel nawiedzał mnie w snach. Odgłos ostrza koił moje zszargane nerwy. Powietrze było wolnością. Byłam z siebie dumna, gdy w połowie września uzyskałam kwalifikację olimpijską. Wiedziałam, że Jonas również jest ze mnie dumny. I Elsi. Mieliśmy marzenia. Mieliśmy wizje, które nigdy nie doczekają się spełnienia. Nigdy nie nauczymy jej jeździć trzymając ją za ręce. Nie przyjdziemy z nią tutaj, nie pokażemy naszego świata. Naszego wszystkiego. Cierpienie było nieuniknione. Cierpienie było wpisane w naszą egzystencję. Cierpienie było mną. Wjechałam na środek lodowiska. Poprawiłam rozpadający się warkocz. Włączyłam muzykę. Ćwiczyłam. Rozpędziłam się. Axel, toe loop, lutz. Ja i lód. Może jednak w życiu nie zmieniało się absolutnie wszystko? Może właśnie lodowisko było jedynym i stałym punktem. Może tak właśnie miało być…


***

Witam! 

Początki bywają trudne, ale po kilku próbach w końcu udało mi się napisać pierwszy rozdział ^^



Pozdrawiam ;*